czwartek, 29 stycznia 2015

ROZDZIAŁ 9.


            Niektóre wiadomości trafiają do nas z opóźnieniem. Zupełnie jakbyśmy chcieli je wyprzeć i nie dać im dojść do naszej świadomości. Starając się odgonić bolesną prawdę.
            Czasem bywa zupełnie odwrotnie. Nieważne czy dobre, czy złe wieści, akceptujemy je od razu. Godzimy się z nimi i z tym, jaki będą miały wpływ na późniejsze życie. Nie przejmujemy się konsekwencjami. Jesteśmy na nie gotowi. Dzielnie, z wyprostowanymi plecami, stawiamy im czoła.
            Ja od paru dni zastanawiałam się i pytałam samą siebie, czy byłam gotowa ponieść konsekwencje czynu, którego się dopuściłam – przeglądania rzeczy Anny – i idącej w jego następstwie wiedzy.
            Od tamtego incydentu minął tydzień, a karta kalendarza z kwietnia, zmieniała się na maj. Tydzień, podczas którego źle sypiałam z powodu dręczących mnie koszmarów – a było ich wiele, zaś każdy dotyczył konkretnej osoby. Na zmianę śnili mi się ojciec, Kamil i Anna – dokładnie w tej kolejności. Senne mary odtwarzały się niczym repertuar kinowy, nie ulegający żadnym zmianom.

            Tata nawiedzał mnie z błogim wyrazem twarzy. Wpatrywał się mnie tymi charakterystycznymi dla jego rodziny oczami, o tęczówkach w kolorze ciemnego mahoniu, mieniącymi się w pogodne dni złotymi refleksami. Wyglądało to tak, jakby ktoś przez przypadek wsypał po powieki niewielką ilość gwiezdnego pyłu.
            W śnie przemawiał do mnie, tyle że zamiast usłyszeć ciepły i kojący baryton, dochodziły do mnie odgłosy morza i krzyczących mew. Wciągał do mnie rękę, zapraszając bym podeszła. Gdy już sięgałam dłonią, mając zamiar go dotknąć, zewsząd roznosił się pisk hamulców, a tatę sprzed mych oczu zmiotła siła uderzenia niewidzialnego pojazdu. Zaś od miejsca, w którym przed ułamkiem sekundy stał ojciec, ciągnęła się smuga jaskrawoczerwonej krwi.
            W tym momencie budziłam się z krzykiem, zlana lodowatym, lepkim potem cuchnącym strachem, nie mogąc złapać tchu.
            Przerażona, opuszczona i pozostawiona samej sobie, kuliłam się w kłębek, zakopując w kołdrze, starając się powstrzymać łzy ściekające gorącymi strumieniami po policzkach, i moczących materiał poszewki oraz rozczochrane włosy.
            W końcu, wyczerpana ponownie zapadałam w sen. Koszmar, który znienawidziłam całą sobą. Widziałam w nim rozpłatanego Kamila na stole operacyjnym. Z dziury kości, mięśni i ścięgien wyłaniało się czerwone, bijąc głośnym dudnieniem, serce. Jedynym dźwiękiem jaki roznosił się w czarnej, jak smoła przestrzeni, było buczenie szpitalnych maszyn, w tym aparatury monitorującej funkcje życiowe. Miarowe pikanie zsynchronizowane z tłoczącym krew organem doprowadzało mnie do szału. W końcu pikanie milkło, zamieniając się w jednobrzmiący, raniący uszy ton, obwieszczający śmierć.
            – Klara, uważaj! – usłyszałam krzyk, wyrywający mnie z zamyślenia.
            Oprzytomniała, ujrzałam zmierzającą w moim kierunku piłkę. Tak. Pomarańczową piłkę zagłady. Niedoszły morderca sierot. Sadysta pozbawiający przytomności.
            Bojowo wystawiłam przed siebie ramiona, a po chwili, zdającej się być zalewie mgnieniem oka, zapiekła mnie skóra dłoni.
            Złapałam ją, pomyślałam zadowolona, patrząc na fant.
            Uśmiechnęłam się do nadbiegającego Konrada, który w porę mnie ostrzegł. Inaczej pewnie znowu skończyłabym nieprzytomna, lub jeszcze gorzej. Gdy chłopak znalazł się w idealnej do rzutu odległości, cisnęłam w nim moim niedoszłym katem.
            – Powinno się ją zamknąć! – zawołałam, udając groźbę.
            Walczak przejął rzut z godną siebie gracją. Nie raz miałam wrażenie, obserwując go, że musiał się urodzić właśnie po to, by zostać sportowcem. Miał idealne zadatki na koszykarza: był zwinny, wysoki, dobrze zbudowany, i co najważniejsze, kochał grać. Jakkolwiek to dziwacznie brzmiało, Konrad oddychał boiskiem.
            Patrzyłam za jego oddalającą się sylwetką, gdy to wracał na boisko, gdzie trwały ostatnie minuty czwartej kwarty. Nie miałam pojęcia, kto wygrywał – drużyna Konrada, składająca  się z niego, Kamila i chłopaka z równoległej klasy – czy drużyna maturzystów z naszego liceum. Osobiście zwisało mi to. Nie przychodziłam do parku, by kibicować. Lubiłam tu przebywać, ot co. Było tu cicho, nie licząc oczywiście popołudni, kiedy odbywały się mecze. Uwielbiałam park – był moją ostoją, gdy miałam już dość siedzenia w domu. Miałam tu wszystko czego potrzebowałam. Cień drzew, chroniący przed gryzącym słońcem. Rześkie powietrze przesycone wonią sosen i innych nieznanych mi roślin. I jeszcze jedno…
            Uśmiechnęłam się, widząc ich, gdy przybijali sobie piątkę. Kamil zaraz potem szturchnął przyjaciela w żebra. Konrad się zgiął, chichrając się pod nosem. Naprawdę wyglądał jak zadowolony Retriever, pomyślałam z rozbawieniem, widząc, jak pogonił ze szczerym entuzjazmem za piłką, która wypadła mu spod pachy.
            Mecz dobiegł końca. Sądząc po minach moich chłopaków, jak to lubiłam nazywać ich w myślach – ale nie w tym romantycznym sensie, rozgrywa skończyła się na ich korzyść. Jakoś mnie to nie dziwiło.
            Z jakimś niewyjaśnionym dla mnie chwilowym wewnętrznym spokojem, oparłam się wygodnie o ławkę, i wyciągnęłam twarz ku słońcu, przebijającemu się pomiędzy gęstymi liśćmi nad moją głową.
            Odnalazłam swoje miejsce w tej części Polski. Dziwne, że nie w domu, a właśnie poza nim. Na ławce w parku nieopodal boiska. Gdzie zawsze byłam witana przez wszystkich z uśmiechem i niewymuszoną grzecznością, czy uprzejmością. Odnalazłam własny kawałek świata, w trzech metrach kwadratowych trawy oraz żwiru wraz z niebieskimi deskami –składającymi się na ławkę, potężnego hamulca – służącego niejednokrotnie jako stolik, jak również rozłożystego buka – będącego prywatnym baldachimem, chroniącym przed słońcem i wiatrem.
            Takie niby nic, a potrafiło zadowolić człowieka i dać mu poczucie przynależności.
            – Następnym razem postarajcie się bardziej. – Usłyszałam Kamila, starającego się sprowokować przeciwną drużynę.
            Nim padła odpowiedź, ławkę otoczyło pięciu rosłych chłopaków – i Kamil, znacząco wyróżniający się na tle dryblasów ulepionych z mięśni i ogromnej dawki testosteronu.
            Spojrzałam po koszykarzach, grzebiących każdy w swojej torbie, a to w poszukiwaniu wody, ręcznika czy czekoladowego batona w przypadku Walczaka. Zatrzymałam na nim wzrok, gdy wgryzał się w łup z wypisanym głodem w oczach. Wziął o dużo za dużą porcję do ust, bo jego policzki nadęły się, niczym u chomika. Pokręciłam głową, obserwując ten akt braku kultury.
            – No szo? – jęknął, sepleniąc i starając się nie wypluć orzeszków. – Głodny jeftem.
            – Na zdrowie – powiedziałam, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
            Jak widać nie groziło mi to, bo obok mnie przysiadł się Deus – rok starszy ode mnie młodzieniec, noszący charakterystyczne bordowe dredy, sięgające mu łopatek, które na czas meczu związał jaskrawożółtą gumką.
            Zawarczałam w duchu, widząc nielubiany przeze mnie kolor.
            – Niezły rzut, Klaro – pochwalił mnie, a ja tylko prychnęłam pod nosem, gdyż typ działał mi niezmiernie na nerwy.
            Nie mając ochoty, ale też nie chcąc zachować się niegrzecznie, spojrzałam mu w oczy. Dostrzegłam w nich lubieżne ogniki, co tylko podsyciło moją niechęć do jego osoby.
            Deus, a właściwie Amadeusz Gutt, ogólnie nie był zły. Miał idealną męską budowę, perfekcyjnie proporcjonalną: szerokie ramiona oraz wąskie biodra. Jego twarz zaliczała się do tych, na których widok mdlały dziewczęta, nawet te o opinii „zimnych suk” – jak widać, ja byłam odporna. Nie działały na mnie jego oczy w kształcie migdałów, zapraszające kolorem jasnego piwa, by się tylko utopić w ich spojrzeniu oraz otoczone gęstymi końskimi rzęsami. Mocna, wyrazista szczęka z krągłym podbródkiem nie robiła na mnie żadnego wrażenia. Zaś pełne usta – z taką pasją wypowiadające moje imię, tylko napawały mnie odrazą.
            Tak. Deus był ideałem. Ideałem o zepsutym wnętrzu, i właśnie to wnętrze – nieważne, że ubrane w piękną oprawę – skutecznie mnie odpychało.
            – Dzięki, Deus, ale nie musisz się podlizywać – odparłam, na co reszta świty, prócz mego rozmówcy i zdystansowanego Kamila, parsknęła śmiechem.
            Kamil tylko pokręcił głową, a na twarzy zamajaczyło coś na kształt uśmiechu.
            Poczułam jak coś mokrego oplotło mi barki. Do nozdrzy wdarł się zapach faceta po wycisku fizycznym, wymieszany z mocnymi męskimi perfumami, od których kręciło w nosie.
            Odwróciłam twarz, by móc spojrzeć na balast zwany Amadeuszem.
            – A czy ja się podlizuję? – padło pytanie.
            Sapnęłam, usiłując wyswobodzić się z cuchnącego uścisku, i odpowiedziałam z nieukrywaną niechęcią:
            – Owszem, bo liczysz, że ci w końcu ulegnę i dam się zaprosić do kina. Jednak cię rozczaruję. Prędzej nauczysz szympansa stepować, niż ja powiem „tak”.
            – Ale pocisk! – Tomasz, grający z Kamilem i Konradem, zaśmiał się perfidnie.
            – Naprawdę nie działa na ciebie mój urok osobisty, o piękne dziewczę? – zaszczebiotał Deus, starając się być szarmanckim poetą, co wyszła żałośnie.
            Zeskoczyłam z ławki, woląc nie ryzykować, że ta małpa w ludzkiej skórze znowu obwiesiłaby mnie łapskami.
            – Amadeuszu – zaczęłam, przyjmując wojowniczą postawę z wysoko uniesioną głową, skrzyżowanymi na piersi rękoma i surowym wzrokiem. – Konrad ma dużo więcej uroku osobistego, a je jak prosiak, beka przez sen i śmierdzą mu stopy.
            Rechot kolegów Deusa oraz Tomasza można było porównać do żab w czasie godowych nawoływań.
            Kamil tłumił wesołość, nie chcąc się nabijać z przyjaciela, ale jego czerwona twarz i drgające mięśnie zdradzały, że mój argument rozwalił go na łopatki.
            – Wybaczam ci użycie mnie jako tarczy, ale wisisz mi obiad i jedno wypracowanie – szepnął mi do ucha Konrad, sięgając po torbę.
            Deus zeskoczył z ławki, bez słowa zarzucił sobie plecak przez ramię i poganiając kumpli, oddalił się w tylko sobie znanym kierunku.
_____
            Dobiegała dwudziesta. Z kuchni dochodziły przyjemne zapachy oraz odgłosy walki Anny z kuchennym osprzętem. Ja zaś siedziałam w salonie, starając się odrobić lekcje, których zdążyło się sporo nazbierać. Nie miałam głowy do nauki – była ona wypełniona zupełnie innymi myślami: problemami Kamila, zastanawianiem się nad sensem moich snów, wkurzaniem się na Deusa oraz innymi mniej, lub bardziej, ważnymi zmartwieniami. Umysł pracował na pełnych obrotach, starając się pogodzić niezrozumiały – nawet dla mnie – mętlik z motywacją i chęciami do nauki. Dziwiłam się, że czaszka mi jeszcze nie eksplodowała, obryzgując wszystko zwęglonymi resztkami mózgu.
            Stukałam nerwowo długopisem o otwarty zeszyt. Oczy, zamiast wpatrzone w podręcznik do fizyki, miałam utkwione w oknie, gdzie za taflą szkła, po płocie sąsiadów leniwie przechadzał się stary bury kocur z nadgryzionym uszkiem. Lewą ręką podtrzymywałam brodę. Z boku, gdyby ktoś mnie obserwował, mogłabym uchodzić za marzycielkę, tyle, że te nie miały tak wymęczonego oblicza jak moje.
            Czas – wylanych łez, bezsennych nosy, koszmarów, niekiedy napadów histerii – odcisnął swe brutalne piętno na mojej twarzy, w postaci opuchniętych, podkrążonych oczu.
            Chybnęłam, słysząc szczęk.
            Anna, uśmiechając się, podsunęła mi pod nos filiżankę z gorącą herbatą.
            Posłałam jej groźne spojrzenie, jednak po chwili złagodniałam. Wzięłam ceramikę w dłonie i zdmuchnęłam białą mgiełkę prześlizgującą się po naparze, jakbym chciała odegnać od siebie uporczywe myśli. Zrobiłam łyk, a przyjemny gorąc podziałał rozluźniająco na spięte mięśnie.
            – Kiepsko wyglądasz – zagaiła Anna, przysiadając w fotelu naprzeciwko.
            – Źle sypiam – odparłam półgębkiem.
            Mimo że na nią nie patrzyłam, czułam, że mnie obserwowała. Wiedziała, że mam koszmary. Nawet mieszkając po drugiej stronie korytarza, musiała słyszeć moje wrzaski, powtarzające się niemal noc w noc. Możliwe, że chciała ze mną o tym porozmawiać, ale tego nie zrobi, dopóki jej nie pozwolę. Anna wiedziała, że nie miało sensu wdawanie się ze mną w dyskusje, póki sama nie wykazałabym chęci ich prowadzenia. Ten układ był korzystny dla nas obu. Ja nie narzucałam się jej, a ona mi.
            Zaobserwowałam, już nie raz, że ciotce leżało na sercu to, co się ze mną wyprawiało nocami. Martwiła się. Sprawiała takie wrażenie. Jednak co ja mogłam? Nawet jeśli przyznałabym się do koszmarów, to nie chciałabym wylądować u lekarza i zasypiać z pomocą magicznych pigułek. Wolę cierpieć i być świadoma, niż śnić bezsenne sny.
            Koszmary o ojcu i Kamilu to pikuś z tym, co przeżywałam, śniąc o kobiecie, która przygarnęła mnie pod swój dach. To, co widywałam, gdy udawało mi się zasnąć, nie należało do klasycznych koszmarów. To cholernie przykry, niemy film, wypełniony makabryczną dla mnie symboliką.
            W tym koszmarze panował półmrok. Dominowały odcienie czerwieni – ale nie takie, na które ma się ochotę patrzeć, przywodzące na myśl Walentynki. Moja czerwień była obietnicą czegoś niedobrego.
            Na środku czerwonej pustki stała Anna, której mrok spowijał twarz, ubrana w białą suknię. Długi śnieżnobiały atłas sunął spod jej krągłych piersi do samej ziemi. Ramiona nie były okryte materiałem, przez co, doskonale widziałam jej kościsty mostek i mocno zarysowane obojczyki. Dłonie, splecione na podbrzuszy, jakby w ochronnym geście, trzymały bukiecik stokrotek, z których opadały miękkie i podłużne płatki. Nim dotarły do jej stóp – są zgniłe i kruche. Kwiaty więdły, a Anna rozwierała usta, lecz nie było niczego słychać. Wtedy upuszczała nieżywe kwiecie, a suknia w miejscu, gdzie przed ułamkiem sekundy trzymała dłonie, barwiła się szkarłatem, spływającym jej po nogach i sunącym dalej do mych bosych stóp. Dopiero, gdy dostrzegłam moje ciało, zauważyłam, że w rękach trzymałam wielki słój. Unosiłam go na wysokość oczu, po czym wystraszona ciskałam przed siebie. Naczynie pękało, roztrzaskując się na miliony szklanych drobin, uwalniając tym samym dryfujące wewnątrz dziecko. Nienarodzone, nierozwinięte, powykręcane dziecko.
            Przymknęłam oczy, mocno zaciskając powieki, po chwili je otworzyłam i znowu byłam w salonie, racząc się zieloną herbatą.
            – Znowu krzyczałaś w nocy – poskarżyła się Anna.
            Spojrzałam ciotce w oczy. Widziałam jej ból spowodowany tym, że nie chciałam jej pomocy.
            – Nie wiem… może… – burknęłam i odstawiłam filiżankę.
            Przez chwilę zastanawiałam się, czy powiedzieć Annie o moim niedawnym znalezisku, jednak po rozważeniu plusów i minusów, stwierdziłam, że na ten czas, bezpieczniej byłoby milczeć. Jeszcze nie byłyśmy na takim etapie, że otwarcie rozmawiałyśmy o wszystkim. Skoro ja nie miałam najmniejszej ochoty dzielić się swoimi problemami, to czemu Anna miałaby na to chęć.
            Wyparłszy z głowy niechciane myśli, zasiadłam do nauki, ponownie biorąc w palce długopis i na nowo wznawiając nerwową melodię pod batutą podręcznika. Wpatrywałam się we wzory, z którymi nigdy nie miałam problemów, nie potrafiąc ich użyć w pięciu zadaniach.
            Westchnęłam, czując jak zaczynam opadać z sił i jedyne, o czym marzyłam to o wyrwaniu się z domu – znowu. Miałam ochotę ratować się ucieczką. Postanowiłam, że postaram się skończyć jedno ćwiczenie i zaraz po kolacji udam się na spacer.
            Anna, zamajaczyła coś niezrozumiałego pod nosem, jakby nagle coś się jej przypomniało. Wstała z fotela i obeszła pokój. Słyszałam, jak krzątała się za kanapą. Mimo, że była za moimi plecami doskonale wiedziałam, którą półkę otworzyła. Poczułam dreszcze, a wnętrza dłoni zaczęły pocić. Przygryzłam wargi. Wyczułam, że ciotka ani drgnęła. Byłam więcej niż pewna, że właśnie patrzyła na tajemnicze puzderko, które przeglądałam wraz z chłopakami. Zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, czy aby na pewno odłożyłam je w odpowiedni sposób, i nagle mnie olśniło.
            Znalazłam je dlatego, że szukałam obrusu, a pudło było przykryte przez nie za duży serwet, który zamiast na wieczku, pewnie leżał gdzieś w kącie, zdradzając, że ktoś niepowołany maczał paluchy, gdzie nie powinien.
Niech to szlag!
– Klaro – usłyszałam, nader oziębły głos Anny. – Grzebałaś w moich rzeczach? – To nawet nie było pytanie, a jawne oskarżenie.
Nie odwracając się, odpowiedziałam:
– Nie.
– Klaro, nie rób ze mnie idiotki. – Anna obeszła kanapę i rzuciła pudełko na stół.
Spojrzałam na znajomy przedmiot, po czym wbiłam wzrok we wściekłe spojrzenie ciotki. Na czole pulsowała jej żyłka. Twarz miała bladą, zupełnie jakby odpłynęła z niej cała krew.
– Nie robię – odparłam hardo. – Nie grzebałam w twoich rzeczach, bo nie miałabym po co. Przypadkiem trafiłam na to pudło, gdy po zapalaniu stołu napojem, chciałam zmienić obrus. Nie moja wina, że masz za mało wyobraźni, by wymyślić porządniejszą kryjówkę – odpysknęłam.
– Nawet jeśli to prawda, to trzeba było zostawić stół w spokoju! Sama mogłam się tym zająć!
– Naprawdę nie masz lepszego argumentu?! – warknęłam, wstając z miejsca, chcąc udać się do pokoju, bo nie miałam zamiaru słuchać tych bredni.
Anna świdrowała mnie wzrokiem bazyliszka. Niedobrze mi się robiło od tego spojrzenia. Jeszcze nikt nigdy nie patrzył na mnie z taką wściekłością i odrazą.
– Nie miałaś prawa zaglądać do moich szafek – wysyczała.
– To oklej je wszystkie swoim imieniem, bym przypadkiem nie wzięła twojego widelca – wyszeptałam, dawkując jad, po czym wyszłam z salonu.
W przedpokoju w pośpiechu narzuciłam na siebie bluzę z kapturem i niedbale wcisnęłam stopy w schodzone trampki. Zostanie w domu nie oczyściłoby atmosfery.
– Gdzie idziesz?! – usłyszałam Annę.
– Tam, gdzie nie ma twoich pieprzonych rzeczy!
– Ani mi się waż wyjść z domu o tej porze! – Anna była już w futrynie.
Teraz była czerwona niczym burak. W sumie, w tej chwili tak się zachowywała.
– To patrz – warknęłam i wyszłam, trzaskając drzwiami.

Idąc ulicą, trzęsącymi dłońmi starałam się wybrać numer Kamila. Gdy mi się to udało, przycisnęłam telefon do ucha – czekałam aż Kozłowski podniesie słuchawkę. Ledwie zaczął się trzeci sygnał, usłyszałam jego chłodny, ale mimo to, kojący głos.
– Słucham?
– Masz czas? – spytałam.
– Co się stało? – Musiał usłyszeć, że drżał mi głos lub zdradziła mnie chrypka, która często pojawiała się, gdy się denerwowałam.
– Pokłóciłam się z Anną. Paskudnie to wyszło…
– Poczekaj…
Doszła mnie stłumiona rozmowa. Rozpoznałam głos Konrada, zniekształcony zapewne przez dłoń Kamila.
– Jestem u Konrada, jak chcesz, to…
– Zaraz tam będę. Dajcie mi pięć minut.
_____
            Dom Konrada, znajdujący się dokładnie sześć numerów dalej od mojego, robił wrażenie jeszcze zanim przekroczyło się próg drzwi. Był to jednopiętrowy budynek z poddaszem. Dach zdobiły bordowe dachówki, a elewacja miała miły dla oka beżowy kolor. Od ziemi po piwnicze okienka, wokół domu, ciągnął się ciemnobrązowy pas z ozdobnych cegieł. Dzisiaj, prócz na poddaszu, w oknach nie paliło się światło, co oznaczało, że rodziców Konrada nie było w domu.
            Pchnęłam furtkę z czarnego kutego żelaza i ruszyłam kamienną ścieżką wprost do drzwi, których jedną trzecią powierzchni zajmowało owalne witrażowe okno. Nacisnęłam dzwonek. Otworzył mi Kamil.
            Przyjrzał się mi, jakby powierzchownie oceniał moje samopoczucie. Weszłam do środka. Moje nozdrza zaatakował intensywny zapach róż – nie byłam pewna, czy prawdziwych, czy odświeżacza powietrza. Zdjęłam buty, i nim ruszyłam na wyższy poziom, rozejrzałam się wokół. To był pierwszy raz, gdy miałam możliwość wejść dalej. Podczas mojej ostatniej wizyty – gdy Konrad zaspał do szkoły – nie opuściłam granic przedpokoju.
            – Chodź. Siedzimy u Konrada  – powiedział Kamil, ruszając w kierunku schodów.
            Pokój Walczaka nie spełniał moich wyobrażeń. Myślałam, że ściany ma oblepione plakatami ulubionych drużyn oraz sportowców, pod sufitem zawieszone proporczyki, a wszędzie walałyby się części garderoby. W rzeczywistości było inaczej. Na jednej z szarych ścian, tuż obok drzwi z miniaturowym koszem, wisiała anty-rama z plakatem Star Wars’ów. Przeciwległą zajmowały dwa duże dachowe okna, przez które można było oglądać nocne niebo. Wielkie łóżko znajdowało się niemal pod jednym z nich. Konrad, budząc się, pierwsze co widział to poranne niebo, gdyż najwyraźniej nie uznawał czegoś takiego jak zasłony. Cała lewa strona pomieszczenia, zdradzała, że mieszkał tu nastolatek: plazma, konsola do gier – tych drugich pokaźna kolekcja na półce obok, laptop i porozwalane kable na stoliku, stojak z filmami oraz płytami z muzyką, przy telewizorze była podłączona wieża z milionem funkcji, dalej – wciśnięty w kąt – stał pomarańczowy siatkowy kosz na pranie wypełniony piłkami do kosza.
            Gospodarz siedział na kanapie i wlepiał wzrok w ekran telewizora, na którym biegali koszykarze z dziwnymi znacznikami nad głową – NBA 2K13, pomyślałam, rozpoznając grę.
            – Wyłącz to już – zażądał Kamil, siadając obok  przyjaciela, i przywołując mnie gestem ręki.
            – Patrz, już to wyłączam , gdy zostało trzydzieści sekund do końca meczu – odpysknął Walczak, nadal wpatrzony w wirtualnych graczy.
            Zaśmiałam się pod nosem, podeszłam do nich i usiadłam na podłodze, opierając się plecami o sofę.
            – Rozumiem, że czerwoni to twoi? – spytałam Konrada.
            – Yhm… Tak! Kto jest  zwycięzcą?!
            Przyjrzałam się kolekcji gier, czytając poszczególne tytuły. W końcu wypatrzyłam, coś dla siebie.            
            – Jak skończysz – powiedziałam, wstając – załaduj to. – Wyciągnęłam rękę po czarno-czerwone pudełeczko z napisem Tekken 6.
            Chłopaki spojrzeli po sobie, jakby z politowaniem.
            – Nie macie szans – powiedziałam z uśmiechem.
            – Och, czyżby? – droczył się Kamil, a Konrad w międzyczasie wziął mi z rąk grę i załadował ją do konsoli.
            – Tak – odparłam, pewna siebie, po czym usiadłam na podłodze, chwyciłam pada do ręki i dodałam:
– Gram Yoshimitsu.

7 komentarzy:

  1. Hej, wykasowałaś mój wpis, a przy okazji możliwość, bym wrócić do Twojego bloga i przeczytać rozdziały, które jeszcze są niewstawione. Szkoda. Wrzucam komentarz tutaj:
    spodobał mi się Twój styl pisania, opowieść jest wciągająca; może zbyt dużo wprowadzonych równocześnie postaci, mimo 22-ch rozdziałów, ciężko połączyć trójki bohaterów z ich "możliwościami" (półwampir-półwilkołak, gdy u Ciebie draśnięcie wilkołaka zabija wampira, to w ogóle możliwe?) -

    OdpowiedzUsuń
  2. już nie patrzę, czy wykasujesz, czy nie wykasujesz, przeczytałam całość. Chętnie się podpiszę (jak to się robi na tej platformie?) - miło było poczytać; Alexander jest dziwny... czemu jej nie szukał? Coś mi się widzi, że zaplanowałaś, iż ich spotkanie do radosnych nie będzie należało ;))
    pozdrawiam i... miłego tworzenia dalszych losów bohaterów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli coś usunęłam to nieumyślnie, za co przepraszam. Jedyne komentarze jakie usuwam to spam, co by bałaganu nie robić. Poza tym oszalałam. Piszesz o "Klątwie Nieśmiertelności" pod całkiem innym opowiadaniem. Dziwne, bardzo dziwne... Draśniecie wilkołaka w ogólnikowym sensie, nastawiając się na kłapnięcie zębami. Dzięki za komentarz, mimo że w tak dziwacznych okolicznościach. Jakby co odnośnik do każdego mojego bloga jest w zakładce "autorka". Pozdrawiam

      Usuń
  3. W końcu udało mi się zagościć i tutaj, mam nadzieję, że następnym razem uda mi się wszystko przeczytać o wiele wcześniej. Mam okropne wyrzuty sumienia...
    Być może uznasz to za dziwne, ale zafascynowałaś mnie snami Klary, uwielbiam je. Ogólnie interesują mnie sny, są naszymi lękami i pragnieniami, głęboko schowane w naszej podświadomości. Mogę inaczej to wszystko interpretować niż Ty, ale według mnie sen o Annie może oznaczać, że Klara czuje się winna, iż grzebała w jej rzeczach. Moment ze słoikami od razu skojarzył mi się z którymś odcinkiem z kolei American Horror Story sezonu pierwszego. Dwa poprzednie, nie wiem jął Ty, odbieram bardzo pozytywnie, jakkolwiek źle to brzmi. Podoba mi się usposobienie głównej bohaterki, jest złożona, co w sumie nie powinno dziwić, bo przecież każdy człowiek ma złożony charakter. Moment, w którym to uciera nosa Deusowi przypada mi do gustu, w końcu prawdopodobnie sama bym tak zrobiła. I do tego dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy o Konradzie, mam nadziję, że nie pomyliłam imienia... Cóż, Klara to wybuchowa osoba, podoba mi się to! Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że albo Klara wpadnie na Amadeusza, albo Anna zacznie grzebać w jej rzeczach.
    Dużo weny Ci życzę i czekam na ciąg dalszy! :3

    OdpowiedzUsuń
  4. Na samym początku chciałabym Ci wspomnieć, że muzyka, którą wstawiłaś wręcz idealnie pasuje do treści, którą generujesz. Całość tworzy przyjemną harmonię. Gratuluję Ci! Otóż, niestety przez pewien czas byłam zmuszona zniknąc z blogowej sfery. Połączenie pracy ze szkoła, stanowi mieszankę wybuchową. Jednak jestem. I ciesze się, że ty również jesteś! ;) Cała ich przyjaźń toczy się bardzo zjawiskowym torem. Mam wrażenie, że każdy z nich ma bagaż doświadczeń, który jak na ich młody wiek jest im strasznie ciężko udźwignąć. Śmierć, choroba, zbyt wygórowane marzenia rodziców. W dzisiejszej dobie, w dzisiejszym świecie miło jest usiąść i poczytać o zabawach na boisku, o wspólnie spędzonych wieczorach przy filmie, a nie o narkotykach, czy innych dziwnych i nie zrozumiałych sprawach. A sprawa z Anną. Zapewne nie ma się co dziwić, że nie spodobało się jej naruszenie jej prywatności i to nie byle jakiej prywatności. Czy nie mam racji? To taka skrywana na dnie serca tajemnica.

    Mam nadzieje, że następny rozdział pojawi się lada moment! Czekam na niego. ; *

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej!
    Muszę przyznać, że koszmary to Klara ma zabójcze. Sama po kilku takich nocach wolałabym wypić coś na sen lub wziąć, żeby choć raz zasnąć spokojnie, bez natłoku paskudnych obrazów. :P Ten z Anną to w ogóle tragedia.
    Ta reakcja, jeżeli chodzi o przeszłość Anny... Nie podoba mi się, jak postąpiła Klara, choć mogę się domyślić, że jest jej po prostu głupio, że pudełko znalazła i to była jej obrona, w pewnym sensie.
    Przyjaźń tej trójki jest ujmująca.
    Rozdział, jak zwykle cudowny <3

    OdpowiedzUsuń
  6. Hej,
    och reakcja Anny ostra, takim sposobem to chyba długo nie pociągną...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń

Proszę wyrażać się w sposób kulturalny. Za każdy komentarz dziękuję.